Fragment
Rozdział 1
Jesienne promienie słońca zachodziły właśnie za linią sosnowego lasu, kiedy Steve Foster mijał tabliczkę miejscowości Ely. Mimo jesiennej aury, tego dnia, dwudziestego października 2017 roku, pogoda w Minnesocie była nad wyraz piękna, a w powietrzu nadal unosił się zapach lata.
– Pamiętasz w ogóle swojego wujka? – zapytała Evelyn, zasłaniając oczy przed oranżowymi promieniami. Wpatrywała się przed siebie na dalekie zabudowania miasteczka przez umazaną od insektów i wyschnięte krople deszczu szybę.
– Pamiętam go z dzieciństwa. Za nic w świecie jednak nie przypominam sobie jego twarzy. Wysoki i szczupły, lekko przygarbiony z długimi do ramion włosami. Normalny typ, jakich pełno w Minnesocie.
– Powiadasz, że twardy, nieustępliwy i pewny siebie?
– Nie, wcale tak nie twierdzę.
– Ludzie z północy tacy są. Mają swoje zasady. Czytałam o nich przed wyjazdem na to zadupie.
– I czego się dowiedziałaś? Że są z kosmosu, czy grają na banjo, jedząc gotowe dania z puszki?
– Mylisz pojęcia mój drogi – Evelyn obróciła się w jego stronę i podkurczając nogi, spojrzała głęboko w jego oczy. Była zjawiskowo piękna, nawet kiedy jej roztrzepane od podróży włosy przypominały nastroszoną, związaną w kucyk słomę. – To ludzie z Luizjany i Alabamy głównie grają na banjo i wpieprzają fasolę z puszki. A tym z północy daleko to takich fanaberii.
– A wy mieszczuchy z Providence jakie macie dziwactwa, oprócz tego, że mieszkacie w najmniejszym stanie USA? – Steve uśmiechnął się i uchylił szybę. Świeże, wiejące z północy powietrze wtłoczyło się do dusznego dodge’a. Zapach wanilii z dygoczącej na lusterku zawieszki utracił swe sztuczne aromaty na rzecz jodły, sosny i woni miejscowego lasu.
– Daleko nam do ideału, ale pamiętaj, że to Nowa Anglia. Kolebka naszej historii, nic więcej…
Dodge Durango sunął lekko do przodu. Wyjechali z krętej, biegnącej przez las drogi, sennie zjeżdżając z górki. Malowane niczym z katalogu wycieczkowego miasteczko, zamieszkiwało wówczas niecałe dwa i pół tysiąca mieszkańców. Ely niemal dookoła otoczone było lasami i wrzosowiskami, wyjątek stanowił jego północny kraniec, graniczący z jeziorem Shagawa – przy którym mieszkał wuj Steve’a, Earl Harris.
Zjechali z autostrady stanowej numer jeden, kierując się na zachód – wzdłuż nabrzeża i centrum Ely. Mijali senne jednorodzinne domki, gdzie próżno szukać było odpoczywających mieszkańców. Nie unosił się tutaj nawet zapach grilli, a okolica wydawała się opustoszała, jakby życie wymarło tu przed laty na jakąś dziwną chorobę. Tylko wypielęgnowane trawniki i przycięte drzewka były oznaką obecności człowieka.
Minęli Whiteside Park, gdzie zimą odbywały się zawody w rzeźbieniu z lodu, po czym ruszyli na północ, opuszczoną Pioneer Road, wzdłuż której biegł utwardzony pieszy szlak Trezona. Słońce skryło się za chmurami, a nadciągający znad Kanady nimbostratus, zwiastował pierwszy w tym sezonie śnieg. Szarawy, sięgający za horyzont obłok, przepuszczał jeszcze ostatnie promienie, natomiast korony przydrożnych świerków, poruszały się coraz to bardziej na porywistym wietrze. Pojedyncze, wręcz osamotnione domki jednorodzinne stojące przy samej drodze, wyglądały jak widma, a w ich ciemnych oknach dostrzec można było pędzące odbicia chmur.
– Nie sądziłam, że w Minnesocie tak szybko zmienia się pogoda. Jakoś dziwnie się tutaj czuję.
– Masz rację – skwitował Steve, wyłączając radio. – Ale spokojnie, za chwilę będziemy na miejscu.
– Myślisz, że twój wujek cię pozna?
– Minęło tyle lat, że nie sądzę, aby mnie pamiętał. Matka zawsze opowiadała mi, że jestem do niego podobny. Mówiła, że mam jego oczy. Ciemne jak kasztan i urocze.
– Czyli bez chwili zastanowienia, rozpoznam w nim ciebie?
– Można powiedzieć, że to moja wersja za ponad trzydzieści lat – oczywiście według opowieści matki.
– To ile dokładnie wujek Earl ma lat?
Steve wypuścił powietrze i spojrzał na nawigację, której wskaźnik zawiesił się już przy wjeździe do Ely. Nie mieli zasięgu, mimo iż widzieli nad wierzchołkami lasu maszt internetowy – w odległości niecałych trzystu metrów od Pioneer Road. Radio również nie działało – szumiało i nie mogło odnaleźć ani jednej stacji. Jednak Steve nie przejął się tym zbytnio, próbując odpowiedzieć na pytanie ukochanej. Zastanawiał się, ile tak naprawdę Earl posiada wiosen na karku.
– Moja matka pochodziła z pięćdziesiątego siódmego rocznika, to wujek ma… sześćdziesiąt pięć lat. Jest pięć lat starszy od mojej mamy.
– Nigdy mi o nim nie wspominałeś.
– Sam niezbyt dobrze go pamiętam. Mówiłem ci już. Widziałem go po raz ostatni, kiedy byłem jeszcze dzieckiem.
– A twoja mama mieszkała w domu, w którym obecnie przesiaduje wujek?
– Nie. Mieszkali w Minneapolis w mieszkaniu socjalnym, wraz z moim dziadkiem i babcią. Matka wyjechała pod koniec lat siedemdziesiątych do Baltimore, a wujek za pieniądze zarobione w kopalni, w której pracował jako operator wozu kotwiącego, kupił w połowie lat osiemdziesiątych dom w Ely. Ponoć upatrywał tego domku od kilkunastu miesięcy, jeździł do Ely, oglądał go, aż nadarzyła się okazja zakupu nieruchomości. Nie zastanawiając się dłużej, opuścił rodzinne gniazdko na dobre. Dziadkowie dodatkowo wyłożyli kasę na okoliczną ziemię, aby ten w końcu mógł założyć własny biznes. Matka opowiadała, że od zawsze pragnął otworzyć kopalnię odkrywkową, a że na terenie hrabstwa St. Louis znajdują się duże złoża rudy żelaza, nie trzeba było długo czekać, by wuj natychmiast zajął się uwielbianą przez siebie profesją.
– Z tego wynika, że Earl jest jedynym właścicielem domu. Natomiast pola, grunty czy cokolwiek innego, co zakupili twoi dziadkowie, przypadło w udziale całego rodzeństwa.
– Też tak myślę. Dom jest wujka Earla i koniec kropka. Jeśli jednak notariusz orzeknie, że okoliczna ziemia należy po części do mnie, nie będę miał skrupułów, aby przyjąć spadek. Chyba że wujaszek odkupi ode mnie grunty.
– Tak. Trzeba wyrwać to, co prawnie do ciebie należy – Evelyn wyciągnęła ze schowka paczkę miętówek, wkładając dwie drażetki do ust. – Zastanawiam się jeszcze, dlaczego miałeś z nim ograniczony kontakt i dlaczego twoja mama go nie odwiedzała?
– Nie wiem. Od zawsze było im nie po drodze. Ponoć matka tylko raz złożyła wizytę wujkowi w Ely. Za to ja, od czasu jego przeprowadzki do miasteczka już więcej go nie widziałem. Kilka razy wysłałem do niego listy, ale nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Dlatego w 1990 roku, kiedy miałem dwanaście lat, zaprzestałem ich wysyłać.
– To zrozumiałe. Brak odpowiedzi oznacza brak szacunku. Mógł chociaż napisać, żebyś się od niego odpieprzył.
– No właśnie.
Zatrzymał dodge’a przy rozwidleniu dróg. Mieli do wyboru, kontynuować jazdę asfaltem bądź skierować się w lewo, na wysypaną żwirem ścieżkę.
– Nawigacja się zawiesiła – zauważyła Evelyn, próbując zresetować urządzenie. – I co teraz? Pamiętasz adres?
Steve rozejrzał się wokoło. Przed nimi rozciągało się ściernisko, a widoczne z oddali jezioro Shagawa wyglądało jak upiorne zapadlisko – ciemne i nieodkryte z odbijającymi się od tafli, galopującymi chmurami. W lewo czy w prawo – pomyślał przez chwilę, nie mogąc rozszyfrować dróg. Earl mógł mieszkać w tej części miasteczka po drugiej stronie jeziora bądź na południe od niego w samym gąszczu zagajnika sosnowego. Zabawne jest to, że im mniejsza miejscowość, tym trudniej kogoś odnaleźć.
Po kilkunastu sekundach zadumy i bezowocnych przemyśleń usłyszał nadjeżdżający samochód. W tylnym lusterku dostrzegł czarną furgonetkę GMC. Bez odpowiedzi otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Zawył tak silny i porywisty wiatr, że niemal zdmuchnął Steve’a, który z jego pomocą tak trzasnął drzwiami, aż siedząca na przednim siedzeniu Evelyn, podskoczyła. Bębenki w jej uszach zadrżały, jakby ktoś wwiercał się do jej głowy młotem pneumatycznym.
Steve uniósł wysoko dłoń.
– Hej, zatrzymaj się kolego! – krzyknął i ruszył w kierunku nadjeżdżającego auta.
Ciemny GMC Vandura nerwowo zjechał na pobocze, a kierowca włączył światła awaryjne. Steve podszedł do samochodu, a siedzący za kierownicą mężczyzna, uchylił szybę.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam pomocy. Poszukuję kogoś. – Steve przytrzymywał kołnierzyk bluzki, aby uchronić szyję przed porywistym wiatrem. Korony drzew poruszały się jak chorągiewki, a przyglądając się im, odniósł wrażenie, że cały las drwi z niego i z sytuacji, w jakiej się znalazł.
– Skąd jesteś? – zapytał mężczyzna, spluwając przez szybę. Był grubo po sześćdziesiątce i miał starannie ogoloną twarz. Nosił ciemną czapkę z poprutym daszkiem, zaś kurtkę koloru kurkumy poplamioną miał bordowymi plamami. Podobnie wyglądały jego dłonie, jakby dopiero co skończyły podrzynać gardło ofierze bądź oprawiać zwierzynę.
– Z Bostonu. Przyjechałem wraz z dziewczyną do wujka, który mieszka w Ely. Niestety straciliśmy zasięg i nie wiemy, gdzie dalej jechać. Mam adres, ale nie wiem, w jakim kierunku się do udać. Wiem tylko, że mieszka przy samym nabrzeżu jeziora Shagawa.
– Pieprzony maszt. Od zawsze wiedziałem, że przez to dziadostwo będą same problemy.
– Słucham?
– Maszt. Po co komu internet skoro można zamówić prenumeratę „Star Tribune” z dowozem pod same drzwi? Pierdolone ścierwo…
Steve nawet nie chciał wchodzić w dyskusję z nieznajomym. Przypominał z wyglądu Clinta Eastwooda i tak samo, jak on, posiadał twardy akcent pewniaka z zachodu. Cały czas bacznie obserwował Steve’a, lustrując go od stóp do głów, niekiedy tylko przecierając jasne oczy od niespodziewanych podmuchów.
– Nazwisko?
– Moje czy wujka?
Splunął po raz kolejny. Wiatr rozmiótł flegmę na cząstki, rozwiewając je po żółtym listowiu.
– Przecież, że nie twoje! Nie interesuje mnie żaden koleś z Nowej Anglii.
Mężczyzna pochylił się i wyciągnął spod siedzenia metalowe okrągłe pudełko. Odkręcił pokrywkę i przybliżył zawartość w stronę zakłopotanego Steve’a.
– Chcesz?
W środku znajdowały się ułożone w okręgu woreczki, przypominające z wyglądu herbaciane, jednakże dużo od nich mniejsze. Steve domyślił się, co to jest i dyskretnie wyraził swoją niechęć. Mężczyzna bez skrępowania wsadził jedną z nich pod język, kilkukrotnie pomlaskał i po pewnej chwili jego oczy zalśniły, a skóra na twarzy nabrała rumianego koloru.
– Szwedzki tytoń Snus idealnie karmi raka – stwierdził, ponownie spluwając. – Jeżeli synku chcesz nabawić się nowotworu przełyku czy jamy ustnej, to zażywaj codziennie po pięć torebek. Szybka śmierć oznacza lepszy sen dla twych wrogów.
– Nie zaprzeczam, ale wracając do pańskiego pytania: mój wujek nazywa się Earl Harris. Mieszka – wyciągnął z kieszeni spodni telefon i przez chwilę w nim pogrzebał – mieszka dokładnie przy Sandy Point Access Road 2. Wie pan, gdzie to jest?
– Czy ja wiem? – splunął po raz trzeci. Tym razem ciemną jak smoła plwociną. – Czy to ty nazywasz Steve Foster, chłopcze?
– Tak. Skąd zna pan moje nazwisko?
Starzec nie odpowiadał, cały czas uważnie obserwując Steve’a. Wydawało mu się, że na jego twarzy zagościło zakłopotanie, a jasne jak dziewiczy strumień oczy, nabrały niepokojącego wyrazu. Nie był już tak pewny siebie, kiedy siedząc na fotelu furgonetki z 1995 roku, częstował bostończyka szwedzkim Snusem. Był wyraźnie wystraszony, aby nie powiedzieć przerażony. Cała jego północnoamerykańska buta ulotniła się jak kamfora – uleciała wysoko ponad wierzchołkami świerków, pod którymi wataha wilków rozszarpywała właśnie kolejną ofiarę.
– Radzę ci opuścić Ely – odparł z naciskiem.
– Słucham?
– To nie jest miejsce dla ciebie, chłopcze. Znam Earla od lat i wiem, jaki z niego skurwiel. To, co wyprawia się w Ely, zakrawa na szaleństwo. Odjedź i nigdy nie wracaj.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi – Steve potrząsnął ramionami, a w jego umyśle zagościł strach. Pomyślał, że nieznajomy jest jakimś szaleńcem, nieszczęśnikiem z obdrapaną furgonetką, która zapewne była jego jedynym majątkiem.
A co, jeśli mężczyzna mówi prawdę? Nie znał wuja Earla i nie wiedział, czego można się po nim spodziewać. Miejscowi znają go z pewnością nazbyt dobrze. Może na stare lata zdziczał, wyobcował się i stał się zwykłym gburem, który gania dzieciaki i siedzi ze strzelbą przy oknie, strzelając we wrony i koty? Może właśnie tak wyglądała jego starość na tym zadupiu? Steve nie mógł się tego dowiedzieć od matki, która unikała rozmów na temat brata. Jej śmierć spowodowana rakiem jelita w styczniu tego roku, na zawsze pogrzebała możliwość jakiejkolwiek pomocy z jej strony. Dlatego sam musiał rozwiązać całą sprawę i przede wszystkim dowiedzieć się, co takiego należy mu się w spadku.
– Przyjechałeś na uroczyste otwarcie kapsuły czasu, tak?
– Tak, ale co to ma do rzeczy?
– Kto cię zaprosił na uroczystość?
– No kto…
– Kto?! – starzec nie wytrzymał. Krzyknął tak donośnie, aż Evelyn uchyliła szybę. Wychyliła głowę, wpatrując się w kierowcę GMC.
– Wszystko w porządku kochanie?!
– Tak. Pan już skończył… ale nie jest chętny, aby nam pomóc. Nie martw się. Może do zmierzchu znajdziemy dom Earla.
Starzec objął dłońmi kierownicę i opuścił głowę. Ciężko oddychał i zdawał się być wyczerpany. Steve powoli ruszył w stronę auta, dopiero teraz dostrzegając na siedzeniu pasażera GMC karabin z lunetą Remington 700 – wyjaśniało to, dlaczego na odzieży, jak i na dłoniach starszego mężczyzny wykwitły karminowe plamy. Facet zapewne był myśliwym, a furgonetka najprawdopodobniej służyła do transportowania martwej zwierzyny.
– Chłopcze! Zaczekaj!
Steve odwrócił się. Głos mężczyzny drżał i wydawał się odległy, jakby przemawiał do niego z drugiego końca kraju. Może to przez jezioro Shagawa, może przez zmianę ciśnienia wszystko wydawało się zamierzchłe jak lata, w których ten człowiek, dawniej jako młody chłopak polował z własnym ojcem na wszystkich łowiskach w obrębie hrabstwa St. Louis.
– Nie proszę o pomoc. Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie mieszka Earl Harris. Może dla pana, faceta z północy taki ktoś jak ja, to zwykły laluś z Bostonu, ale zapewniam, że poradzimy sobie. Choćbym miał chodzić od domu do domu aż do samego zmierzchu. Może dla was wskazanie komuś drogi to problem… nie wiem. Życzę zatem Panu zdrowia i powodzenia.
Już wsiadał do auta, kiedy mężczyzna ruszył powoli do przodu. Zatrzymał auto obok dodge’a i nakazał uchylić Steve’owi szybę. Ten nabrał głęboko powietrza i z niechęcią zakręcił korbą u drzwi. Szyba osunęła się z upiornym trzaskiem.
– Skieruj się na wschód! Właśnie tam mieszka Earl! – wykrzyczał, przechylając się na fotel pasażera. Wiatr huczał i zrywał się coraz bardziej. Jaskrawe liście zaszeleściły w powietrzu, a gdzieś w okolicach jeziora, tuż za samym lasem zawyły wilki. Zaczęło siąpić. Mikroskopijne płatki śniegu przyklejały się sennie do szyb, by po chwili stopnieć, tworząc tym samym maleńkie kaskady spływających kropelek. – Mieszka na samym końcu tejże drogi, w pomalowanym na biało piętrowym domku. Rozpoznasz go bez problemu: posiada długą werandę, a w trójkątnej lukarnie na piętrze zawsze pali się światło, nawet w dzień. W ogrodzie wzdłuż ścieżki Earl zasadził białe hortensje, zaś za domem skrzypi pordzewiała huśtawka, która niejedno przeżyła…
– Dzięki za informację. Mam nadzieję, że nie sprawiłem kłopotu.
– Skądże. Mam dla ciebie jedną dobrą radę, taką, którą nie usłyszysz z ust miejscowych: załatw wszystkie sprawy związane ze swoją matką i prędko wracaj do domu. To nie jest bezpieczne miejsce.
– Dobrze, wezmę pańską radę do serca.
– I jeszcze jedno: nie próbujcie wchodzić na tereny Wilczego Zalewiska.
Brzmiało to niczym jakaś niepokojąca, mrożąca krew w żyłach mistyczna tajemnica.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Nie zamierzamy zwiedzać Ely ani szwendać się po czyimś terenie. Przyjechaliśmy tu wyłącznie na kilka dni.
– A czym jest to Wilcze Zalewisko? – wtrąciła się Evelyn, niemal przyciskając Steve’a do samych drzwi.
– To miejsce przeklęte, zapomniane przez Boga – starzec spojrzał w kierunku pogrążającego się w ciemności lasu, za którym na końcu żwirowej dróżki mieszkał niesławny Earl Harris. Złowroga aura ciążyła nad tym miejscem i dawało się ją wyczuć nawet tutaj, kilkaset metrów od Wilczego Zalewiska. – Może opowie wam o nim Harris, ale powątpiewam, żebyście się czegokolwiek od niego dowiedzieli.
– Zobaczymy – stwierdził Steve, wrzucając bieg.
– I jeszcze jedno: pod żadnym pozorem nie wyglądajcie nocą przez okno. Wraz z nadejściem zimnego frontu z północy, zło przybywa na Wilcze Zalewisko. A to już się zaczęło – mężczyzna wyciągnął zza szyby rękę tak ostrożnie, jakby obawiał się, że powietrze przenika trujący, wżerający się po same kości gaz. Jego dłoń stopniowo opanowywały płatki śniegu, które coraz gęściej zasypywały okolicę. – A tak w ogóle nazywam się Ryan Logan. Mieszkam w sąsiedztwie Earla Harrisona.
Logan nie dał szansy, aby Steve dowiedział się czym było to „zło”, odwiedzające Wilcze Zalewisko. Ominął niezgrabnie dodge’a, wjeżdżając na usypany żwirem dukt i po chwili zniknął za zakrętem. Widoczne tylne lampy GMC przypominały ślipia samego diabła, umykającego w gęstwinach krzewów i drzew.
– Wierzysz w to, co powiedział ten facet? – zapytała Evelyn, przerażona usłyszanymi rewelacjami.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć. Matka nigdy nie wspominała o żadnym Wilczym Zalewisku. Możliwe, że to tylko zwykła miejska legenda. Niewykluczone, że ten cały Ryan chce nas nastraszyć, abyśmy odpuścili sobie odczytanie testamentu.
– Myślisz, że ma w tym jakiś interes?
– Nie mam pojęcia.
– Oby tylko nie zjawił się na uroczystym otwarciu kapsuły…
– Mam nadzieję, że ominie nas ta przyjemność, choć matka jeszcze w szpitalu zarzekła się w obecności notariusza, aby w razie możliwości mieszkańcy Ely byli obecni podczas otwarcia kapsuły. Ale wracając do starego: jakoś chłodno odbieram jego słowa i ogólnie jego obecność. W tym facecie jest coś niepokojącego. Też to zauważyłaś?
– Przeraził mnie. Odnoszę wrażenie, że nie opowiedział nam wszystkiego.
– I tego obawiam się najbardziej.
Steve spojrzał na zegarek usadowiony na pulpicie. Dochodziła osiemnasta. Mrok już na dobre okrył Ely i stopniowo podążał na zachód. Wjazd do lasu przypominał makabryczną grotę prowadzącą do piekła, gdzie pomiędzy drzewami nadal tliły się jaskrawe punkciki furgonetki Ryana. Gdzieś tam na końcu ścieżki stał dom wuja Earla, który pozostawał dla niego zagadką.
Dym z komina unoszący się wysoko ponad drzewami, zdradzał, że byli blisko – bliżej niż kiedykolwiek od koszmaru nawiedzającego Ely od dekad.
W milczeniu wjechali na zatraconą przez dobry omen ścieżkę i niknąc w gąszczu drzew, zbliżali się do potwornego zagrożenia, które szykowało na nich pętle, aby porwać ich ciała w odmęty nieznanego.
Rozdział 2
Po kilku minutach ostrożnej jazdy dotarli pod dom, o którym opowiadał Ryan Logan. Był to podniszczony drewniany domek z długą werandą i wielospadowym dachem. W oknach na parterze żarzyło się migoczące światło, od frontu zaś trójkątna lukarna z popękaną szybą i zwiędłymi pędami kwiatów na wewnętrznym parapecie przypominała rozświetlony uśmieszek diabła. Całość prezentowała się nadzwyczaj marnie. Nawet w blasku reflektorów widać było odchodzące od ścian białe pasma farby. Podniszczone schody pokrywał mech, a barierki były niekompletne, zupełnie jakby wujek Earl powyrywał je, aby bronić się nimi przed intruzami.
Możliwe, że niegdyś rosnące przy wjeździe do posiadłości hortensje były w przeszłości śnieżnobiałe, lecz dziś przypominały wyschnięte chwasty, oklapnięte, zwiędłe i bez życia, tak samo, jak stojący nieopodal na kapciach Ford Pick-Up f–150 z 1982 roku, pordzewiały z drewnianymi skrzynkami po whiskey na pace.
Za domem dostrzegli kawałek dwuosobowej huśtawki, o której wspominał Ryan. Zeżarte przez korozje łańcuchy skrzypiały na wietrze, a poszczerbione siedzisko poruszało się niczym wahadło, jakby siedziała na nim jakaś niewidoczna osoba, czy nawet duch dziecka utopionego w przeklętym jeziorze Shagawa.
– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał Steve, gapiący się na podwórze i obskurny dom.
– Zatkało mnie. Co to w ogóle jest? Przecież to wygląda jak skansen. Użyłabym mocniejszego słowa, ale nie chcę nikogo obrażać.
– Daj spokój Evelyn. To już starszy człowiek, może nie ma już sił, aby pielęgnować trawnik i plewić chwasty za domem.
– A ty myślisz, że ten syf powstawał przez kilka miesięcy? Otwórz oczy Steve! To zwykła melina! Przecież ten bajzel tworzył się od dziesięcioleci. Jeżeli w środku będzie tak czysto jak na zewnątrz to nie myśl sobie, że zostanę tu na noc. Już możesz rezerwować mi pokój hotelowy. Już widzę, jak karaluchy pełzają po domu, a ogromne jak pięść karaczany łażą po ścianach i pościeli. Tutaj nawet kurz może okazać się śmiertelnym zagrożeniem…
– Nie przesadzaj – przerwał Steve, wyłączając silnik. – Może nie będzie tak źle, jak to wygląda na pierwszy rzut oka.
Jednak Steve sam sobie nie wierzył. Całość była w tak opłakanym stanie, że chatki miast-duchów w Oregonie wyglądają przy tym, jak luksusowe apartamenty dla bogaczy. Evelyn miała rację – całe to niechlujstwo było efektem wieloletnich zaniedbań. Pourywane rynny i zaparowane od wewnątrz szyby sugerowały, że w środku panował chłód i wilgoć. Brak kilkunastu łupków dachowych odsłonił zbutwiałą krokiew, stercząca zaś płatew wyglądała na nadpaloną, po części zwęgloną, zapewne przez murowany komin, który przepuszczał pomiędzy cegłami ciemny, wżerający się w nozdrza dym. Dodatkowo maleńkie iskierki przeskakiwały po dachu, sypiąc się na tył domu, co mogło spowodować rozległy pożar.
Evelyn miała rację – ten dom, jak i okolica nie nadawała się do zamieszkania i nic nie mogło usprawiedliwiać niedbalstwa. Musiał jednak grać przed narzeczoną, udawać, że wszystko jest na miejscu, a sytuacja została opanowana. Przypominało to trochę gaszenie pożaru benzyną – tego nie dało się naprawić. Możliwe, że po śmierci wujka Earla cały ten zrujnowany dobytek także stanie się jego własnością. Trzeba by było wszystko wyburzyć, zaorać, nawieźć ziemię i wybudować wszystko od nowa. Ale nie zamierzał tutaj zamieszkać. Teraz musiał przesiedzieć tu dzień, góra dwa – do czasu odczytania testamentu i wyjechać stąd w diabli.
Już chciał uspokoić Evelyn, kiedy dostrzegł w oknie na parterze kontur postaci; pożółkłe firanki poruszyły się, a przez pomieszczenie mignął zarys sylwetki.
– Myślisz, że ktoś jest w środku? – zapytała Evelyn, odpinając pasy. – Chyba w końcu Earl zorientowałby się, że ktoś stoi przed jego domem.
Steve wyłączył światła, co spowodowało, że podwórze jak i fasada budynku nabrały jeszcze bardziej złowieszczych barw. Było to jednak lepsze od wpatrywania się na detale zdewastowanego budynku, gdzie rdzawe zacieki pod samym dachem przypominały zwisające sople pożółkłej soli.
Uchylił okno, wsłuchując się w kłującą uszy ciszę. Nie usłyszał rumoru domowego ogniska czy czegokolwiek, co można byłoby uznać za dostatnie, radosne życie na amerykańskiej prowincji. Jedynie z okolic jeziora dobiegało gaworzenie pary nurów. Ich żałosne kwakanie zakończone jodłowaniem było jedynym znakiem, że przyroda w Ely nie wymarła. Po chwili dał się słyszeć nawet skowyt wilków, a zlękniony szop czmychnął wzdłuż werandy niczym wypłoszony z siedliska szczur.
– Musimy po prostu to sprawdzić – odpowiedział. Nie chciał jednak straszyć Evelyn, że widział, jak ktoś obserwował ich przez chwilę zza firany. – I co? Wychodzimy?
Nim zdążyła przedstawić swój punkt widzenia na temat domu i wszystkiego, co go otacza, drzwi frontowe uchyliły się, a weranda rozbłysła nikłym światłem od zwisających na luźnym kablu żarówek.
W drzwiach stanął wysoki, starszy mężczyzna. Nie zdążyli mu się nawet przyjrzeć, gdy oślepił ich niezwykle jaskrawą latarką.
– Kurwa, on jest jakiś jebnięty? – zapytała zdenerwowana Evelyn, zasłaniając oczy dłońmi. – Wyjdź do niego, bo nie wytrzymam.
Steve otworzył drzwi i zasłaniając twarz, krzyknął:
– Wujku, to ja! Steve, twój siostrzeniec!
Wujek Earl zszedł ze schodków i puknął dłonią w latarkę. Miał na sobie przykrótkie, poszarpane przy nogawkach spodnie, a znoszona koszulka na ramiączkach z niezidentyfikowanymi bordowymi plamami wyglądała, jakby specjalnie zachlapał ją przed kilkoma tygodniami sosem bolońskim.
Po chwili stanął w pozycji bocznej do Stevena, który zląkł się do tego stopnia, że nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Wpatrujący się w niego człowiek nie przypominał dobrego wujka, jakiego pamiętał z czasów dzieciństwa. Podstarzały jegomość bardziej wyglądał na pacjenta zakładu psychiatrycznego i alkoholika, aniżeli ciepłego dziadziusia z powykręcanymi od reumatyzmu dłońmi. Mierzący niemal dwa metry mężczyzna miał paradoksalnie długie ręce, a szerokie i mięsiste dłonie z uwypuklonymi żyłami, przypominały kończyny orangutana bądź innej człekokształtnej istoty. Rzadkie, lecz długie do ramion włosy były posklejane, a wyłysiałe czoło i część potyliczna głowy była uwydatniona, niemal zdeformowana, niczym czaszka chorego na makrocefalię. Delikatny zarost i bruzdy twarzy dodawały mu lat, a gruby, pełen blizn pokrzywiony nos sugerował, że mężczyzna w przeszłości (bądź nawet po dziś dzień) lubił utarczki siłowe i prowadził życie awanturnika. Z twarzy przypominał zakapiora z podkrążonymi oczami i spojrzeniu psychopaty, gdzie jedno ze źrenic było wyraźnie wyblaknięte, jakby zgniło lata temu.
– Wujku, to ty? – zapytał Steve.
Mężczyzna powoli obracał się w jego kierunku, zupełnie jakby wcześniej go nie dostrzegł. Steve’owi wydawało się, że usłyszał strzelanie jego zwapniałych kręgów nierozruszanego szkieletu jakby od lat mężczyzna nie wstawał z łóżka, bądź co gorsza, wyszedł dopiero z płytkiego grobu za lasem.
Nie wiedział, co robić. Przecież nie mógł się pomylić – podążał ścieżką zgodnie ze wskazówkami Ryana Logana; jechał zgodnie z planem, a droga przypominała bardziej wiejski trakt aniżeli zaznaczoną na mapach drogowych jezdnię. Kiedy tylko wyjechali z otoczonej drzewami żwirówki, minęli dom Ryana Logana – na podjeździe przy parterowej chatce stał wysłużony GMC, a on siedział przy zapalonej lampce w kuchni, rzucając mu na pożegnanie ponure spojrzenie, które można było odczytać jako współczucie wymieszane z gniewem. Tak wówczas pomyślał Steve, wjeżdżając po kilkudziesięciu metrach do lasu, za którym właśnie stał dom wujka Earla. Nie było mowy o zjechaniu ze szlaku ani zgubieniu się. Drogę otaczały ścierniska, niekiedy gąszcze drzew po obu stronach wertepu. Ryan Logan mówił prawdę – na końcu tejże koleinowej ślepej uliczki mieszkał Earl Harris i czy tego chciał, czy nie, trafił pod odpowiedni adres.
– Kto ty? – wydukał mężczyzna, spoglądając na Stevena. Jego głos brzmiał władczo, lecz odrobinę drżał jak pudło rezonansowe po niespodziewanym szarpnięciu struny. – To ty Steven?
– Tak, chyba się mnie spodziewałeś?
– Mój Boże, tyle lat minęło…
Podszedł do niego, kulejąc. Steve zauważył, że ma on problem ze zginaniem prawego kolana, a ciężar ciała przechylał bardziej w tył. Wyglądało to tak, jakby ciągnął za sobą protezę, która została wykonana z drewna i niezmiernie mu ciążyła.
Stanął przy nim i wyciągnął wielką dłoń, pokrytą plamami wątrobowymi. Był wyższy od niego omal o głowę, a jego niezwykle szerokie ramiona sugerowały, że w przeszłości nie bał się ciężkiej pracy. Steve dopiero teraz dostrzegł w jego ustach niezwykle pożółkłe, ostro zakończone zęby. Dodatkowo śmierdział potem, a ubrania bądź też i ciało przeszło wonią wilgoci, ewentualnie zgnilizny, czego nie mógł na początku stwierdzić.
– Ale wujek się zmienił – uścisnął dłoń, która w dotyku była zimna i lepiąca. – Jakoś inaczej sobie ciebie wyobrażałem.
– Widzisz mój drogi, czas nie jest dla nikogo łaskawy. To skurwiel wyładowujący gniew na kartach naszej historii. Pragnie wysyłać nasze dusze do piekła, a gnijącym ścierwem karmi muchy i larwy w drewnianej skrzyni spoczywającej trzy metry pod ziemią.
– Tu się z wujkiem zgodzę. Trafione w punkt.
– A czy powinno całować się nieboszczka przed pochówkiem?
Steve spojrzał na niego z niepokojem. Nie spodziewał się takiego pytania, które wydawało mu się irracjonalne i nijak miało się do wcześniejszej wypowiedzi.
– Nie rozumiem – stwierdził, uśmiechając się nerwowo. – Co to za pytanie?
– Proste: czy powinno całować się nieboszczka przed pochówkiem?
– Nie wiem. Przepraszam, ale nie odpowiem na to pytanie wujkowi.
– Ach tak, rozumiem – Earl podrapał się po głowie. Widać było, że o czymś myślał. O czymś, co niespokojnie mąciło jego umysł. – A kimże jest ta urocza laleczka, z którą przyjechałeś?
– To Evelyn moja narzeczona – Steve obrócił się w stronę samochodu i pomachał ukochanej.
Kobieta uniosła złowrogo wzrok znad ekranu telefonu. Była wyraźnie zła, sfrustrowana, że przyjechała do Ely i w takich, a nie innych okolicznościach siedzi na jakimś zadupiu przed chatką jakiegoś szaleńca.
– Zaprosiłem ją na otwarcie kapsuły czasu. – kontynuował Steven. – Mam nadzieję, że zostanie moją żoną, więc pomyślałem, że powinna mi towarzyszyć podczas odczytania testamentu.
Wujek Earl położył ciężką dłoń na ramieniu siostrzeńca, jakby chciał go uspokoić i dodać otuchy. Wpatrywał się w niego lodowatym wzrokiem, aż w końcu powiedział coś, co po raz kolejny zszokowało Steve’a:
– A czy przed pogrzebem łamie się kości nieboszczkom? Czy może prawi im się do ucha czułe słówka i wmawia się, że nadal żyją, tylko po to, aby ich sztywne kłykcie i ścięgna puściły?
„Ty chory pojebie”, pomyślał Steve, coraz bardziej niepokojąc się o własne życie. Nie poznawał wuja Earla, a w tej chwili nie był nawet przekonany, czy oby nie pomylił domów. Możliwe, że gość, który przedstawił im się jako Ryan Logan, również nie był tym, za kogo się podawał. Było bardzo prawdopodobne, że te dość osobliwe postacie są ze sobą w komitywie. Tylko, co takiego zyskaliby ci dwaj stetryczali mężczyźni od nieznajomego im faceta z Bostonu? Niewykluczone, że chcieli wykurzyć Steve’a z Ely, aby jego noga nigdy więcej nie postała na tej ziemi. Ewentualnie mężczyźni próbowali przejąć spadek i podstawić swojego wspólnika, który przedstawiłby się przed notariuszem jako Steven Foster.
Jeżeli byłaby to prawda, to gdzie tak naprawdę mieszkał wujek Earl? Musiał sprawdzić wszelakie tropy, lecz postanowił grać na czas, dać osobnikowi jeszcze jedną szansę. Zamierzał zażądać od niego informacji na temat jego siostry, rodziców i innych spraw rodzinnych. Jeżeli posiada album, niech zrelacjonuje dalsze losy osób na fotografiach i opowie, kim byli. Dopiero wtedy Steven uwierzy mężczyźnie. Jeśli do tego nie dojdzie, zawiadomi odpowiednie organy ściągania o próbie oszustwa.
Ale jak to zazwyczaj w życiu bywa, prawda mogła być zupełnie inna. Rozmyślał jeszcze nad dwiema możliwościami: może Logan rzeczywiście mówił prawdę o sąsiedzie i panowie niezbyt się lubili, gdyż Earl nie potrafił przystosować się do norm panujących w społeczeństwie? A może w rzeczywistości właściciel tego mieszkania, przy którym właśnie stał Foster, był tylko zwykłym oszustem znającym historię Earla Harrisa, a Logan chce ostrzec Stevena?
Było to bardzo prawdopodobne, ale Ryan Logan mógł być przecież niestabilny emocjonalnie i najzwyczajniej w świecie (może dla żartu, może dla wyrównania jakichś sąsiedzkich utarczek) wskazał Stevenowi złą drogę, aby ten zdeprymował sąsiada. A jeśli to nieprawda, to może mężczyzna, z którym właśnie rozmawia, był naprawdę bratem jego matki i po prostu odbiło mu na stare lata, stając się tym samym outsiderem Ely?
Musiał sprawdzić każdy trop. Nie miał jednak już wystarczająco sił na jeżdżenie po mieście i wypytywanie się miejscowych o Earla. W razie konieczności jeszcze dziś podjedzie na stację benzynową, zapyta o najbliższy motel i jutro zacznie poszukiwania wuja. Miał na to cały weekend. Dopiero w poniedziałek notariusz odczyta testament jego matki na miejscowym cmentarzu. W obecności burmistrza i pastora, wykopią z ziemi kapsułę czasu. Mimo iż jego matka nie była w żaden sposób związana z tym miasteczkiem, jakimś dziwnym trafem kapsuła z jej pamiątkami znalazła się właśnie na tej przeklętej ziemi.
Od samego początku Stevenowi coś w tej sprawie nie pasowało – dopiero w godzinę śmierci, matka opowiedziała mu o tej zagadce. Były to słowa składane bez składu i ładu, przez osobę leżącą na łożu śmierci i cierpiącą na potworne bóle wypalające jej wnętrzności od środka. Steven nie baczył na jej wypowiedzi, do końca dzieląc z nią ból i trzymając rodzicielkę za rękę. Gdy emocjonalny kurz opadł, zdał sobie sprawę, że matka przez dziesięciolecia skrywała jakąś tajemnicę, związaną z Ely, miasteczkiem, które było dla Stevena nic niewartym punktem na mapie Ameryki.
– Zapraszam do środka – skwitował gospodarz. – Właśnie z cioteczką Wendy mieliśmy zasiąść do kolacji. Zjecie z nami, a później powspominamy odległe, wspaniałe czasy.
– Przepraszam, ale kim jest Wendy? Matka nie wspominała o niej.
– Och, przepraszam – zarechotał, zakrywając usta, jakby wstydził się własnego uzębienia. – Cioteczka Wendy to moja znajoma. Wiesz, coś na wzór twojej Evelyn – mrugnął do niego okiem, a z kącika ust pociekła ślina. Stevena zemdliło na widok zwisającego sopla i tego, że ktoś mógł sypiać z takim człowiekiem jak on. – Twoja matka nigdy jej nie poznała, bo niestety przez ponad trzydzieści lat nie odzywała się do mnie. No wiesz, taki charakterek…
– Rozumiem.
– Zatem wyładujcie bagaże i wchodźcie do środka.
– Z bagażami uporamy się później – Steven nie miał najmniejszej ochoty przesiadywać zbyt długo z tym typem, nie mówiąc już o wniesieniu bagaży. Gdyby okazało się, że nie jest tym, za kogo się podaje, możliwe, że już więcej nie zobaczyliby swoich rzeczy. Steve posiadał charakter człowieka, który nie cofa się przed problemami, a w głębi duszy przeczuwał, że mogą być one nieuniknione. Ponadto za paskiem od spodni posiadał argument, którego w razie zagrożenia mógłby użyć: Colta Delta Elite kalibru 10 mm. – Zawołam tylko Evelyn i już idziemy.
– Oczywiście. Muszę się z nią jak najszybciej przywitać i zapoznać – odparł usatysfakcjonowany.
Evelyn, ku zaskoczeniu Steve’a, sama wyszła z samochodu i tylko kiwnąwszy głową przywitała się z nieznajomym, który odwzajemnił gest i powoli ruszył w stronę schodów. Steve’owi wydawało się, że burknął coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony z dąsów kobiety.
– Nawet sobie nie myśl, że zostanę tu na noc – wyszeptała. – Masz znaleźć jeszcze dziś jakiś motel.
– Spokojnie. Zaprosił nas na kolację – spojrzał się w kierunku domu i spostrzegł, że wuj czeka już na nich przed wejściem. – Porozmawiamy z nim i zobaczymy co dalej. Zgadzasz się?
Evelyn rzuciła tak sugestywne spojrzenie, że gdyby miało one jakieś nadnaturalne moce, mogłoby wypalić na wylot skałę. Steven wiedział, że dzisiejszej nocy sprawi mu awanturę, jeśli czegoś w miarę szybko nie wymyśli. Nie powiedział jej o swoich obawach i ani słowem nie wspomniał, o czym rozmawiali przed domem. Bo niby jak miałby wytłumaczyć usłyszane przed chwilą osobliwe pytania?
Kiedy tylko minęli próg mieszkania, wujaszek Earl zamknął drzwi i po chwili ponownie je uchylił, zatapiając wzrok, gdzieś w oddali. Na jego twarzy pojawił się przerażający, socjopatyczny uśmiech, kiedy wpatrywał się w pewne owiane złą sławą miejsce, o którym rodzinka z Nowej Anglii nic nie wiedziała.
Na południe od jego nieruchomości rozciągał się bowiem, częściowo zalany wodą, rzadko zasadzony sosnowy las. Na jego krańcu, zwanym Wilczym Zalewiskiem, dostrzegł kontury ciemnych postaci. Nie poruszały się, nie wydawały żadnych dźwięków, stały nieruchomo jakby były zawieszonymi w czasie i przestrzeni hologramami. Ich świetliste oczy przypominały oddalone świetliki, bądź iskierki z płonącego ogniska. „Już przybyły” – pomyślał wyraźnie uradowany.
Zamknął drzwi, zaryglował zamek i jakby nigdy nic, zaprosił zakochanych do salonu.