Rozdział 1
Dochodziła dziewiąta, ruch w mieście się nasilał. Szczególnie w centrum, w pobliżu dworca kolejowego, tam, gdzie szła właśnie Beata Kowalska. Beata przemieszczała się bez pośpiechu. Wiadomo, co nagle, to po diable. Szła ostrożnie, bo wypatrywała oznak pecha. Ciało miała drobne, lecz duch w nim był potężny.
Był piątek, trzynastego. Kowalska rozglądała się więc, czy pech na kogoś nie dybie. Ona była zawodowcem, można powiedzieć, że po równi duchowym śledczym i komandosem. Potrafiła sobie z pechem radzić. Martwiła się jednak o innych. W taki dzień lepiej nie wychodzić z domu bez naprawdę ważnej potrzeby. Choć prawdą jest, że i we własnym domu można ucierpieć od pecha.
Piątek trzynastego rozwijał się w najlepsze z pąka w kwiat, być może urodziwy, ale jadowity. Beata czuła, że coś złowrogiego wisi w powietrzu i że nie jest to wyłącznie miejski smog.
Mijała kamienicę za kamienicą. Jedna przecznica, druga. Miasto i ludzie wyglądali niby tak jak zawsze. Bydgoszcz i bydgoszczanie w dniu powszednim. Ale Beata czuła, że coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu. I nie była to odstręczająca woń, lecz ezoteryczne fluktuacje podejrzanego pochodzenia. Kobieta dreptała niespiesznie nie tylko z powodu doznań kojarzących się jej z pechowym piątkiem. Po prostu daleko z domu do roboty nie miała. Miejsce pracy od dwu lat było jej własnym biznesem.
Skręciła z ulicy Dworcowej w kolejną boczną. Z daleka dostrzegła zebraną przed swoim sklepem grupkę najwierniejszych klientek. Miały wiek różny i gabaryty równie urozmaicone. Niektóre ubrane z gustem, inne bez. Łączyło je jedno. Wielkie emocje wzbudzało w nich to, co mogły znaleźć w lumpeksie Beaty. Niektóre przygnała tu też nadzieja, że właścicielka sklepu postawi im tarota, a karty powiedzą, jak żyć. No właśnie, jak żyć?
Kowalska była już blisko. Widziała swe klientki, a one ją, gdy zadzwonił telefon. Sygnał był oczywisty, żaden tam hiphopowy dżingiel. Klasyka, ot co! Ten muzyczny kawałek z czasów, gdy Beaty nie było jeszcze na świecie, przypominał, że „Życie jest formą istnienia białka, ale w kominie czasem coś załka”. Nic dodać, nic ująć. Chyba że refren: „Oj, dana”.
Smartfon odezwał się więc starym utworem Skaldów i trzeba było sięgnąć po niego do kieszeni płaszcza. Fioletowego, bo to był dzień, by ubrać się w fiolety. Beata spojrzała na wyświetlacz komórki i uśmiechnęła się. Dzwonił mąż. Przyjęła połączenie.
– To ty, Zbynek? – zaszczebiotała, jednak zaraz ton rozmowy stał się poważny. – Koło masz uszkodzone? Przebite? Nieprzebite? Aha, źle przykręcone! No tak, Zbynek, jak jest piątek trzynastego, to nawet koła w największych ciężarówkach nawalają. Mówisz, że to nie przez trzynastego? Że to przez partacza z warsztatu?
Rozmawiała dalej z mężem, idąc powoli w stronę swego secondhandu. Ukłoniła się klientkom, te się odkłoniły. Grupka kobiet się rozstąpiła, by Beata mogła dojść do drzwi sklepu, otworzyć sezam pełen skarbów z wełny, bawełny, skóry, jedwabiu. Także z poliestru i wiskozy. Każdemu, co mu się należy od… gustu. A z gustami, jak wiadomo, się nie dyskutuje.
Kowalska włożyła klucz w zamek. Nie przerywając wymiany słów ze Zbynkiem, otworzyła lokal i gestem zaprosiła klientki do środka.
– Jak mówisz, Zbynek, jak? – zaśmiała się Beata. – O, muszę to zapamiętać! Co jeden partacz zepsuje, naprawiać musi brygada fachowców! Bardzo celne, Zbynek. Bardzo!
Chciała już wejść do sklepu, jednak na horyzoncie zamajaczyła przeszkoda. Przeszkoda miała funkcję i nazwisko, znana była tu i ówdzie jako wróżka Malinowska. Przeszkoda miała masę większą niż zwykle, bo holowała za sobą jakąś znajomą. Znajoma była wyjątkowo spora, niczym wagon doczepiony do Malinowskiej posapującej teraz gniewnie jak węglowa lokomotywa.
Określenie Malinowskiej przeszkodą nie było na wyrost, bo gdy tylko wróżka dostrzegła Kowalską, zabulgotała niby kocioł wodny pod maksymalnym ciśnieniem. Zatrzymała się. Chwyciła przy tym znajomą za rękaw, hamując jej bieg. Kobiety, Malinowska, a szczególnie ta druga, spora, zatarasowały skutecznie całą szerokość trotuaru, odcinając Beatę od drzwi lumpeksu.
– To ona! – krzyknęła Malinowska, celując oskarżycielsko palcem w Beatę, a drugą ręką targając odzież swej bogu ducha winnej towarzyszki. – Ta na fioletowo, to Beata Kowalska! Znowu mi klientkę ukradła!
Kowalskiej ten atak nie poruszył.
– Przepraszam cię na chwilkę, mężuś – powiedziała spokojnie do telefonu. – Mam do załatwienia sprawę w temacie partactwa.
Potem spojrzała zdecydowanie w oczy swej przeciwniczce. Wiadomo, Beaty byle co nie poruszało, a już na pewno nie taka Malinowska. Kowalska była komandosem. Przydział: siły specjalne od spraw duchowych.
– Witam domniemaną wróżkę Malinowską! – powiedziała słodkim tonem. – Mówią, że wciskasz klientom siano zamiast lubczyku. Że znaczenie kart mylisz. I ty się dziwisz, że ludzie wolą przyjść do mnie?
– Siano? Ja, siano? – zacietrzewiła się Malinowska. – Chcesz wojny?! To będzie wojna! Masz u mnie przerąbane!
– Dobra, dobra, Malinowska – podsumowała dobrotliwym tonem Beata. – Z przykrością to mówię, ale daj ty sobie siana.
„Świat byłby milszy bez Malinowskiej. Kto i czym podlał tę latorośl rodu Malinowskich, dlaczego to wyrosło?”, pomyślała z sarkazmem Kowalska. Potem znów przyłożyła telefon do ucha, ignorując wrogo nastawioną wróżkę. Była w tym tak skuteczna, że Malinowskiej zabrakło słów. Wróżka prychnęła tylko, po czym odeszła w dal, demonstrując miną, jak bardzo jest obrażona.
– No, już jestem Zbynek. Mów, co z tym kołem. Będziesz miał opóźnienie?
Był piątek, trzynastego, więc nawet zwyczajna telefoniczna rozmowa musiała mieć przebieg niezwyczajny. Beata słuchała odpowiedzi męża, ale mając w pamięci feralną datę, rozglądała się czujnie dokoła. Nie umknęło więc jej uwadze, że na wysokości lumpeksu, dwa metry od wejścia, zatrzymał się luksusowy samochód z kierowcą. Szofer wysiadł, okrążył pojazd, otworzył tylne drzwiczki. Z wozu wysiadł zażywny mężczyzna w eleganckim garniturze.
– Pani Beato, czy można na słówko? – spytał, zatrzymując się przed kobietą.
– Nie porozmawiamy, Zbynek – odparła Beata trochę do przybyłego i bardzo do męża. – Widać już taki nasz pech w piątek, trzynastego. Znowu mam coś do załatwienia. To do wieczora, Zbynek. Pa, mężuś, pa.
Kowalska wsunęła smartfona do kieszeni płaszcza. Fioletowego, bo to był dzień na fioletowo. Spojrzała tęsknie w stronę swego sklepu, gdzie klientki grasowały już w najlepsze.
– Pan, w jakiej sprawie? – spytała z rezygnacją w głosie.
– Pani mnie nie pamięta, pani Beato? – odparł mężczyzna pytaniem na pytanie. – Karty mi pani stawiała w sprawach biznesowych.
– A, przypominam sobie. Pan Walczak?
– Walczyk, szanowna pani, Walczyk jestem – sprostował przybyły. – Ja teraz w innej sprawie. Chyba nawet ważniejszej. Po prośbie, że tak powiem. Bo pani Beato, z pani jest dobra kobieta i ma pani fach pożyteczny dla ludzi. Może zajmie się pani moją córką? Czegoś ją nauczy?
– A co z nią nie tak? – zdziwiła się Beata. – Niech pan jej jakieś niewyczerpujące studia zafunduje. Socjologię czy coś w tym guście. Stać pana.
– Z tym właśnie kłopot, szanowna pani. Jolka to moja córeczka, moja krew, kocham ją nad życie. Ale ona do niczego się nadaje, a już do studiowania to ani głowy, ani chęci nie ma. Do czegoś praktycznego też nie. I tak sobie pomyślałem, że może albo do handlu ciuchami, albo do tych pani zaświatowych spraw się nada?
– Panie Walczak, zaświatów lepiej nie traktować lekko – obruszyła się kobieta.
– Ja, lekko?! Po tym, jak mi pani pomogła? Nigdy w życiu!
Kowalska zamyśliła się na chwilę.
– Chciałam powiedzieć, że to dar, a nie wyuczony zawód – stwierdziła, ważąc słowa. – Nie każdy się nadaje, panie Walczak.
– Walczyk, miła pani, Walczyk. Ale tu o moją Jolkę chodzi. Ja przed panią na kolana padnę, jak inaczej się nie da! Niech pani się zlituje!
Beata Kowalska nie miała spokojnego ranka. Nie zdążyła nawet pomyśleć, co odpowiedzieć Walczykowi, gdy tuż za luksusowym wozem biznesmena zatrzymał się niegdyś dziewiczo biały, dziś odrapany samochód dostawczy. Z okna szoferki wyjrzał przystojny, najwyżej dwudziestoletni chłopak.
– Mama! – krzyknął do Beaty. – Około jedenastej przywiozę towar. Może być?
– Może być – odkrzyknęła Beata. – Na razie, Kuba!
I Kuba odjechał.
– No, to wyjaśniaj pan, o co dokładnie chodzi – powiedziała Beata do Walczyka.
– Pani to moja ostatnia deska ratunku – zapewnił mężczyzna. Mówił szybko, nerwowo. Widać było, że sprawa leży mu na sercu. – Ja już próbowałem z Jolką i tego, i tamtego. Ale ona na studia iść nie chce, a w moim przedsiębiorstwie fachu się nie wyuczy. Tam trzeba mieć dryg do interesów, głowę na karku, czego Jolka akurat nie ma. Ona w mojej firmie może najwyżej za paprotkę robić!
Biznesmen przerwał, rozłożył ręce. Istne wcielenie bezradności, aż Kowalska posmutniała na ten widok.
– W interesach czasem trzeba trochę stracić, żeby w końcu dobrze zarobić – Walczyk wrócił do sprawy. – Ja pani zapłacę, a pani Jolkę przeszkoli w kontaktach z duchami. Może wtedy w mojej firmie się przyda? Zrobię ją konsultantem albo co. A, jeszcze jedno! Jolka lubi ciuchy! To może, chociaż do sortowania towaru się przyda? Jak i do tego się nie nada, to w łeb sobie strzelę!
Mówiąc to Walczyk, załamał ręce z rozpaczy. Załamał je nie tylko fizycznie. Mentalnie też.
– Żadnego strzelania nie będzie! – zaprotestowała Beata – Spokojnie, panie Walczak. Rozumiem pana, mam syna w tym samym wieku co pana córka. Syn też jeszcze ścieżki życiowej sobie nie wybrał. Pomogę panu, ale pozytywnych skutków nie mogę obiecać. Po prostu przyślij pan córkę, panie Walczak.
– Walczyk, szanowna pani, jestem Walczyk. A Jolka tu będzie. Zaraz. Natychmiast. Życie mi pani ratuje! Jolce pewnie też.
– No, to jesteśmy umówieni. Teraz jednak pana żegnam, bo klientki czekają. No i towar, o którym był pan łaskaw wspomnieć, od kwadransa jest bez dozoru.
Biznesmen uśmiechnął się radośnie, oburącz uścisnął dłonie Beaty, pożegnał się grzecznie i wrócił do samochodu. Kowalska nareszcie mogła zająć się swymi sprawami.
ROZDZIAŁ 2
Malwina obudziła się. Smutna, bo znów w swym ogromnym łóżku spała sama. Wstała niechętnie, poszła do kuchni, nastawiła wodę na poranną kawę. Potem ruszyła do łazienki.
Nadal smutna stanęła przed lustrem. To, co w nim ujrzała, nie przypadło jej do gustu. Ani duże zielone oczy, bo podkrążone z niewyspania. Ani zgrabny nos, bo w opinii Malwiny tego dnia nadmiernie z twarzy wystawał. Ani rude, gęste, rozfalowane włosy, bo wydały się kobiecie sfilcowane. Nie spodobało się też Malwinie, że w lustrze sama się odbija, że sama w łazience stoi. Ze smutkiem stwierdziła, że od dawna nie była zakochana z wzajemnością.
Czajnik zagwizdał, dając znać, że woda w nim wrze, więc rudowłosa ruszyła do kuchni. Przygotowując śniadanie, pomyślała ponuro, że ma przed sobą cały dzień do dyspozycji. Gdy dyrektorowi liceum, w którym uczyła polskiego, powiedziała, że jest wykończona pracą, ten od ręki znalazł rozwiązanie.
– Urlopik, kochana pani, bezpłatny urlopik pani weźmie – zagdakała pod nosem Malwina, przedrzeźniając swojego zwierzchnika.
„Cały dzień tylko dla mnie”, pomyślała wciąż ze smutkiem rudowłosa. „Najpierw wypiję kawkę i zjem kanapkę. Potem pojadę na zakupy, może jakiś ładny ciuch w secondhandzie Beaty wypatrzę. Później pokręcę się na mieście, a po kręceniu wrócę i obiad sobie ugotuję. Następnie przeczytam kawałek książki. Mam duży wybór, bo mogę przeczytać albo coś modnego, albo coś wzniosłego, albo coś mądrego”. Tego dnia jednak wszystko miało przebiegać inaczej, niż zakładał jakikolwiek plan. Nie tylko ten nakreślony naprędce przez Malwinę.
Czy był to skutek nieuwagi, czy pech już dał znać o sobie, w każdym razie kobieta na prostej i równej drodze potknęła się o własną nogę. Jedna stopa w papuciu zawadziła o drugą, też opapuconą. Malwina runęła na parkiet jak długa. Na szczęście gruby szlafrok z polaru zamortyzował upadek. Prawa fizyki jednak nadal działały, więc rudowłosa przejechała na brzuchu od drzwi łazienki aż na środek kuchni.
Czajnik wciąż gwizdał.
– Nawet nie ma kto kawki mi zaparzyć – mruknęła do siebie Malwina, patrząc na gazową kuchenkę i czajnik z perspektywy winylowej wykładziny podłogi.
– I nie ma kto mnie podnieść – dodała, gramoląc się z zimnego, nieprzyjemnie gładkiego podłoża.
„Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, toby zawczasu się położył”. Rudowłosa przypomniała sobie tę maksymę często przytaczaną przez Beatę i głośno westchnęła.
ROZDZIAŁ 3
Porzekadło Beaty akurat tego dnia mógłby też zacytować Roman. W czasie, gdy Malwina smuciła się w kuchni, Roman szedł ulicą, kilka przecznic od domu rudowłosej. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w markowy, ale znoszony prochowiec. Na głowie miał kapelusz z małym rondem, a przez ramię przewieszoną bardzo wypchaną torbę podróżną. Roman też był w ponurym nastroju.
– Do ciebie szłem. Przez puste ulice. Do ciebie szłem – zamruczał pod nosem starą piosenkę.
„Szedłem”, pomyślał, „Żart językowy. A mi nie do żartów”. Bo szedł przed siebie bez planu, a to, co miał w torbie, stanowiło cały jego dobytek.
Dochodziła dziewiąta rano, słońce świeciło, ale dla mężczyzny miejska okolica, przez którą wędrował, była niczym scenografia apokaliptycznego filmu. Roman miał za sobą prywatny armagedon. Stał się nagle mężczyzną samotnym i bezdomnym. Do tego bez pieniędzy. A że był poetą, uznał, że w takich okolicznościach jest poetą przeklętym.
Roman, jako poeta i mężczyzna, przebył kilka etapów w życiu. Najpierw był poetą nieznanym, potem znanym, wreszcie – poetą wziętym. Gdy wzrosła atrakcyjność Romana jako poety, stał się on też jako mężczyzna bardziej pożądany. Jeszcze wczoraj poeta miał gdzie mieszkać i miał piękną narzeczoną Mariolę. Ale wszystko nagle się zmieniło na niekorzyść. Roman był pewny, że doszło do tego za sprawą klątwy referenta Bąka.
Nawiązując do porzekadła Beaty, gdyby Roman wiedział, że się przewróci, toby się położył. Czyli unikałby Bąka. Ale poeta nie znał ani Beaty, ani jej przyjaciółki Malwiny. Musiał więc sam zmagać się z tym, co los mu przynosił. Roman był przekonany, że jest rażony klątwą. Beata mogłaby wiele o takich przypadkach powiedzieć, lecz jej w pobliżu nie było.
Roman chmurnie spoglądał przed siebie. Szedł ulicą, był już w centrum miasta, w okolicy dworca kolejowego, lecz mało uwagi poświęcał otoczeniu. Nie zauważył czarnego kota, który przebiegł mu drogę. Kot był niby zwyczajny, Mruczek, podopieczny rodziny inżyniera Świąda. Tego jednak szczególnego dnia, kolor sierści Mruczka nabrał złowrogich znaczeń.
Poeta nadal rozmyślał o skutkach znajomości z referentem Bąkiem, więc nie dostrzegł kolejnych znaczących symboli. Po kocie przecięła Romanowi drogę zakonnica. Niby zwyczajna, jak kot Mruczek, ale nosiła okulary i dźwigała dwa puste wiadra. Następnym złowrogim znakiem była drabina. Malarska, stojąca w poprzek chodnika. Poeta pod nią przeszedł. Nadal był zamyślony. Nie dostrzegł licznych ostrzeżeń. Konsekwencje były nieuchronne. Roman zniknął.
Poeta nie zdematerializował się. Stracił grunt pod nogami. Trafił na dno szybu miejskiej kanalizacji. O świcie tego feralnego dnia ktoś zdjął z włazu żeliwną pokrywę i położył ją obok otworu, na chodniku. Jak mawiają, do trzech razy sztuka. Roman zignorował czarnego kota, zakonnicę w okularach i z pustymi wiadrami, drabinę, pod którą bezrefleksyjnie przeszedł.
Roman zacisnął zęby i przeklinając w myślach referenta Bąka, zaczął się wspinać. Po chwili nad krawędzią szybu, tuż nad płaszczyzną płyt chodnikowych, pojawiła się torba turystyczna, potem ściskany w dłoni kapelusz, wreszcie sam poeta. Wstał z trotuaru, otrzepał odzież. Wyprostował się jak struna. Z godnością nasadził kapelusz na głowę, poprawił torbę na ramieniu. Wciągnął głęboko miejskie powietrze w płuca. Pachniało zdecydowanie ładniej, niż tamto na dnie.
Napawając się porannym smogiem, Roman wrócił do zajęcia, któremu oddawał się, nim trafił do ścieków. Ruszył przed siebie.
Jak by powiedziała Beata, której Roman jeszcze nie znał, są dni, gdy lepiej nie wychodzić z domu. Ale poeta domu już nie miał. Szedł ulicą w nieznane, mając pewność, że ciąży na nim klątwa referenta Bąka. Był piątek. Feralny piątek, który akurat przypadł trzynastego dnia miesiąca.
Poeta Roman nadal twarz miał posępną, a myśli mroczne. Szedł pustą ulicą zgarbiony, bo maszerował pod wiatr. Wiadomo, wiatr biednemu w oczy wieje.
Roman kroczył labiryntem ulic. A choć głównie w siebie spoglądał, to jednak drogę pokonywał zgodnie z zasadą przekazaną w jednej z książek argentyńskiego pisarza Borgesa. Borges przytoczył tam tradycyjny pogląd, iż by wyjść z labiryntu, należy zawsze skręcać w lewo. Roman zabrnął w życiowy labirynt i teraz podświadomie próbował z niego wybrnąć. Szedł niby to przed siebie, ale w istocie skręcał wciąż i wciąż w lewo. Tak bardzo i często w lewo skręcał, aż jego wędrówka stała się marszem po spirali. Czy był to wpływ niegdyś czytanej prozy Borgesa, czy też sił wyższych, nie ma pewności. Pewne za to jest, że każdy krok przybliżał Romana do Beaty. I do Malwinki, oczywiście.